O ptakach i ludziach
Posted on Wed 01 February 2017 in literature • 13 min read
To było tak: bociana dziobał szpak.
Potem zaszła zmiana: szpak dziobał bociana.
Gdyby ktoś go wtedy o to spytał, rzekłby, że chyba nic już więcej nie ma na ten temat do powiedzenia. Rzecz jednak w tym, że nikt go o nic nie pytał.
Posunął stół, by popatrzyć na niebo opierając się o balkon, jak to miał w zwyczaju. Powoli wyciągnął z kieszeni papierosa. Chciało mu się trochę krzyczeć, więc uspokoił oddech, i palcami powoli zaczął przebierać po okiennym blacie. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, i tak by pewnie zostało już do końca, gdyby nie odezwał się dzwonek. Fizjonomia jego nie zmieniła się podczas kolejnych czynności; posunięcia stołu, podejścia do drzwi, w końcu ich otwarcia.
Stał tam człowiek o wyglądzie kruka. Czarne, potargane włosy, długi, zakrzywiony nos, a także szczupła sylwetka czynią człowieka podobnym do kruka.
Ptactwo się szerzy, nie tylko na niebie, właściwie to wszędzie i Kruk zdawał się dobrze o tym wiedzieć, wkraczając niespiesznie do mieszkania. Na jego twarzy pojawił się ciepły, szczery uśmiech, jak gdyby coś odzyskał. Okazało się, że Kruk pracuje w banku, i że mu to nie przeszkadza. Mówił bardzo wolno, tak, że Kruk widział jego słowa, co mu się bardzo podobało. W ogóle wiele mu się podobało w tym niedużym, a starannie wysprzątanym mieszkaniu; stół, kolor ścian, ekspres do kawy, biblioteka. W końcu usiedli.
I siedzieli tak chyba z tydzień, a może i dłużej. Dość szybko rozbolała go głowa, potem siedzenie, jeszcze później pokój, a w końcu całe mieszkanie. Bolało go też to, że nie ma nic do powiedzenia. Kruk pojął i był bardzo grzeczny; mówił rzeczy dość osobliwe i bezsensowne, czasem też śmieszne. W ogóle było dość śmiesznie, on nawet nie zmieszany, Kruk rozmowny, jakoś to było przyjemne. Poza tym niedużo się zmieniło. Dźwięk skrzypiec, na których Kruk czasem grał, były miłą odmianą.
A potem długo płakali.
Faktycznie obiegowe opinie mówiły, że dużo gada bzdur, i że to nic nie wnosi. On jakoś nie przykładał do tego wagi, choć także dla niego było to wyczerpujące. Czasem miał nawet wrażenie, jakby bardzo długo nie spał, nie będąc wcale zmęczonym.
I któregoś takiego dnia do jego drzwi zadzwonił człowiek całkiem podobny do kruka. Wychudła twarz, lekki garb i długi czarny płaszcz czynią człowieka podobnym do kruka.
Nie wszystkie ptaki wymarły, naprawdę, tylko niektóre; dużo ich można zaobserwować na niebie, na jesieni szczególnie. Uśmiechnął się i błazeńskimi gestami zaprosił Kruka do środka. Okazało się, że Kruk jest kelnerem, ale robi to tylko dorywczo, więc ma właściwie dużo czasu. Chwilę badali się grzecznościami, co im obu przypadło do gustu, jako że z dawna nie mieli ku temu okazji. W końcu usiedli.
I siedzieli tak chyba z tydzień, a może nawet i dłużej. Dość szybko zaczął żartować, nawet rękami, co nikomu nie sprawiało przykrości. Nie ważył słów, tylko je rzucał na wiatr jakby były za darmo. Kruk to całkiem lubił. W ogóle dość szybko się polubili. Niewiele było osób, do których czuł niechęć, a Kruk wydał mu się bardzo sympatyczny właściwie od pierwszego wejrzenia. Jakieś to było w ogóle miłe, bo można się było skupić na czymś konkretnym i nieznanym przez chwilę, i to było właśnie takie miłe.
A potem obiecali sobie rychło się zobaczyć.
Był właściwie tak wychowany, i potwierdzało się to w opiniach innych, że pierwsze wrażenie robił świetne. A takie dobre wychowanie to naprawdę duży wysiłek; nigdy nie siedział, gdy kobieta stała, zawsze zdejmował czapkę, gdy z kimś rozmawiał. On jednak w ogóle tego nie odczuwał, weszło mu to w krwiobieg; jak każde wychowanie.
Dlatego gdy któregoś ranka pod jego drzwiami zjawił się człowiek, który miał w sobie coś z kruka, był rześki i wypoczęty. Spiczaste buty brąz, zapadłe policzki i długie, chude palce nadają człowiekowi coś kruczego. Kruk to dość pospolity gatunek, choć nie tak jak wrona, ale nie trudno jest być pospolitym, gdy w ogóle jest się siebie dużo. Błysnął Kruk oczami, gdy został tak miło powitany. Z przyzwyczajenia zaproponował Krukowi coś do picia i podsunął mu fotel bliżej okna, posuwając uprzednio stół, nawet nie na prośbę, lecz tak sam z siebie. Usiedli i w ciszy patrzyli, jak woda na herbatę przestaje się gotować.
Siedzieli tak chyba z tydzień, może trochę dłużej. Wody już nikt więcej nie wstawiał, bo drugi raz gotować tę samą nie bardzo wypada, a jeszcze w dodatku jak się już usiadło, to nie wypada wstawać. Początkowe wrażenie dość szybko minęło. Zastąpiło je współczucie. W ogóle było całkiem przyjemnie tak przez cały tydzień współodczuwać. Nie trzeba było nawet dużo mówić, wystarczyło co drugi raz spojrzeć sobie prosto w oczy. A współczuć było czego: mebli, ubrań, a nawet podłóg i ścian. Całe mieszkanie właściwie zostało obdarzone współczuciem. I było mu całkiem dobrze z tym Krukiem, jakoś tak spokojnie.
A potem przez chwilę współczuli sobie wzajemnie.
Któregoś razu wracając do swego mieszkania myślał o wielkim gniewie. O gniewie, który wypełni go samego, który nie pozwoli mu na nic innego, jak na rzeczy dobre, co usiądzie na nim jak sęp, wielkimi biało-czarnymi skrzydłami łopocząc mu nad uchem, i nie będzie mógł spać, i będzie to początek bezprecedensowej symbiozy człowieka i ptaka, że ów sęp nie będzie padlinożercą, a niechaj nawet będzie! Że to im wyjdzie wszystkim na dobre. To wtedy przez wiele dni nie wyrzekł ani słowa.
W tym czasie pojawił się człowiek przypominający kruka, który widocznie miał jakąś sprawę, bo zadzwonił do drzwi. Paznokcie długie i ostre, czarna, kolejarska szczecina i duży wzrost sprawiają, że można o człowieku pomyśleć, że przypomina trochę kruka. Nie wszystkie ptaki to padlinożercy, kruk na przykład tak. Otworzył, machnął i Kruk wszedł. Zamknął, znowu machnął, a Kruk szedł. Obchodził całe mieszkanie dookoła, lekko przechyliwszy prawe ramię. I tak w kółko i w kółko. On zaś usiadł, zacisnął wargi i czytał. Kruk, okrążywszy mieszkanie parokrotnie, zasiadł tuż koło niego, naprawdę bliziutko.
I siedzieli tak chyba cały tydzień. Kruk, jak się szybko okazało, był nie w ciemię bity, a konkretnie homoseksualista, więc z początku nie ruszył się nawet o milimetr, chcąc by się do niego przyzwyczaić. On natomiast dzielnie stawiał bierny opór i nie przyzwyczajał się. Kruk irytował go tak bardzo jak na początku, jak od samego momentu, jak otworzył mu drzwi.
A potem zagrali w zgadywanki.
Nie chciał, lecz musiał. Tak tłumaczył sobie bardzo wiele rzeczy i to zaprowadziło go w życiu odpowiednio daleko. Skończył studia, miał własne mieszkanie, sam się utrzymywał. Wszystko urządzone było tak, że nikogo nie potrzebował. I podobało mu się, że tak właśnie jest. Nie po to to wszystko robił, żeby spokój osiągnąć dopiero na emeryturze. Chadzał spać w krawacie, bo trochę mu było wszystko jedno, a w szczególności dlatego, że szybciej mógł wyjść do pracy.
A któregoś dnia nie poszedł, bo gdy otworzył drzwi to stał tam, za progiem człowiek o kruczym wyglądzie. Pobyt na balu w przebraniu kruka, sprawia, że następnego dnia coś kruczego może jeszcze pozostać na twarzy, albo w ubraniu, i to jest właśnie takie mylące. Ptaki to popularne przebranie, bo bocian przynosi dzieci, a sowa była w Kubusiu Puchatku. Spojrzał na zegarek — Kruk w tym czasie się wpuścił — zrobił głupią, przepraszającą minę i zaczął nakładać płaszcz. A Kruk jak gdyby tylko na to czekał. Uśmiechnął się i jął dziobać go w szyje. Ach, jak śmiesznie, jak milutko, jak nad- i nie- zwyczajnie. Koniec z pracą, koniec z harowaniem od rana do wieczora po to jedynie, żeby dwa tygodnie urlopu spędzić błogo pijanym w dobrym hotelu. Usiąść, wreszcie siedzieć i nic nie musieć robić. Zatem Kruk się do niego przysiadł.
A przysiadł się na dobry tydzień, może nawet i dłużej. Kruk dziobał go w szyję nie specjalnie, jak się okazało, ale z nawyku, taki tik miał po prostu. On dobrze to znosił, napawał się nudą jak pocztówką, i to mu wystarczało. Lecz po paru dniach coś się skończyło. Już wcale nie było milutkie podszczypywanie. Wyszło na jaw, że Kruk przysiadając się zajął lepsze miejsce. Takie miejsce z dostępem. Przez trzy dni poodłączał telefon, lodówkę, zmywarkę, nawet jakimś cudem pralkę, kable wszystkie powyciągał z kontaktów, aż w mieszkaniu zapanowała jasność. W oświeceniu tym zrozumiał, że złą decyzję podjął, że chwilowa była przyjemność z nieznanym albo zapomnianym, że wszystkie rzeczy trzeba na powrót podłączyć, bo inaczej... A potem zastanawiali się jak kończyć zdania.
Był tak roztargniony, że musiał się co jakiś czas obracać, żeby zobaczyć co zrobił. Denerwowało to wszystkich, z którymi miał do czynienia, i oczywiście słusznie. Zdarzało się nierzadko, że gdy się obrócił, ktoś właśnie oznajmiał mu, że zrywa z nim do końca życia. Wtedy on się potykał, i pamięć o utraconym przyjacielu ginęła w bólu stłuczonego golenia. Pomysł wydaje się prosty, ale wykonanie trudne. Przez życie całe iść w ciągłej niewiedzy to zadanie dla specjalnych agentów jedynie. Szczęśliwie złożyło się, że był on specjalnym agentem, tajnym konkretnie. Pracował właśnie nad takim projektem, gdy ktoś zastukał do drzwi.
Stukający wyglądał dokładnie tak jak podejrzewał — przypominał kruka. Wszystko się zgadzało: czarny sweter wełniany, twarz pociągła i długa, grdyka drgająca, dziwny dźwięk wydająca, to wszystko mu właśnie przypominało kruka. Skinęli sobie głowami, Kruk wleciał do środka, on się odwrócił i przestał rymować. Potrzebował czasu, aby upewnić się, czy na pewno o niego chodzi. Należało jakoś usidlić, splątać tego kruka cholernego, po prostu na chwilę. Okazało się to wyjątkowo proste. Musiał mieć do tego jakiś wrodzony dar, bo już po pierwszej sugestii, by Kruk raczył usiąść sobie wygodnie, ten, bez jakichkolwiek oporów poddał się woli gospodarza.
A wygoda siedzenia miała się okazać cierpieniem, albowiem Kruk siedział tam dobrze ponad tydzień. I nie widział już on sam, kto tu jest ptakiem, kto człowiekiem. Wydawało mu się, że Kruk nie powinien tak istnieć spokojnie, kiedy on krąży wokół starając się go jakoś ugryźć, rozgryźć, napisać, nazwać. Zidentyfikować, przełożyć sobie, tak by móc powiedzieć: „już wiem jak się zachować.” Tymczasem on, ten ptak, głupie nie-wiedzieć-skąd, patrzył na niego swymi ciemnymi oczami, i wydawał się nie rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Cóż, biedny gospodarz naskakał się setnie, jednak bez skutku, tak, że pod koniec tygodnia postanowił być na przyszłość roztropniejszy i takich gości nie przyjmować nigdy więcej.
A potem zastanawiali się, którymi mitologicznymi bohaterami są.
Tego wieczora, gdy wracał do domu, w uszach dudniły mu jeszcze ostatnie słowa ich rozmowy. Gdy kładł się spać, brzęczące frazy w zmienionej już formie wywoływały huczne wizje przyszłości. Taki to właśnie był typ: nie uczącego się na błędach marzyciela. Ale nie ma smutku, nie pospał zbyt długo. Ledwo oczy zamknął na dobre, a już ktoś zaczął niecierpliwie dzwonić do drzwi.
O Jezu, a był to kruk. Nie, to nie był kruk, ale gdy ktoś jest chudy i wysoki, w płaszczu, a stanie jeszcze w progu, za sobą mając nieoświetloną klatkę schodową, to w istocie może kruka przypominać. Skąd się wziął? Nieważne, byle już z tej klatki uciec w jakieś przyjemniejsze miejsce, a w dodatku przyszłość, miła rozmowa, życie w swoich przejawach się wydarza. Więc zrezygnował ze snu na rzecz tego ptaka. Nawet posunął stół, żeby było gdzie siedzieć.
I siedzieli tam co najmniej tydzień. I było cudownie. Kruk zrozumiał, jak niewiele tamten dla niego zrobił, i że ma się czuć swobodnie. Przypadkowe te okoliczności sprawiły, że teraźniejszość, jak jabłko, jak dojrzały owoc, zsunęła się na ziemię (pokrytą rosą). Rozumieli się doskonale. A przynajmniej Kruk go doskonale rozumiał. Szybko zobaczył, że jego wstydliwość związana z oklepanymi marzeniami jest niepotrzebna; że banał istnieje, ale da się o nim mówić. Bo Kruk naprawdę go słuchał.
A potem chichotali, każdy w swoim łóżku.
Uwielbiał świat. Cieszył się każdym minionym dniem, każdym nadchodzącym momentem. A to dlatego, że był śmiertelny. Znał trochę ludzi. Kiedyś nawet ktoś wyliczył mu ich wszystkich na palcach jednej ręki. Lubił śpiew i twarożek z czosnkiem. Był śmiertelny na śmiertelną chorobę.
Trudno się w takim razie dziwić, że tak prędko biegł do drzwi, gdy dzwonił jakiś pan przypominający trochę kruka. Są czasem takie dni, że wszystko przypomina kruka.
Całym sobą wybłagał go do środka. Kruk wszedł, lekko zdziwiony tym nadmiernym entuzjazmem. Mówił, mówił, mówił; zarzucał Kruka całym swoim światem. Nawet raz przez przypadek wszedł za nim do toalety. Po, nie tak długiej jak by się można mylić, chwili, Kruk ze zmęczenia usiadł, a on, niezmordowany, doskoczył do niego. I siedzieli tak, moi drodzy, dłużej niż tydzień. A może nawet ponad. Okazało się, że Kruk jest w stanie dopasować się do jego wymogów i też zaczął mówić o sobie. O dzieciach, o niebie, o strachu, o czasie, a jednak o sobie. On wyznawał zasadę, że o wiele trudniej jest być szczęśliwym niż smutnym. Kruk sądził, że jest więcej tematów do rozmowy gdy się jest smutnym. Musiał się czymś struć, bo oczy Kruka siedzącego teraz przy łóżku były pełne troski. Wziął go Kruk pod swe skrzydła, karmił syropem. Nalewał na łyżeczkę odrobinę cieczy z butelki, a następnie podtykał mu pod nos czekając aż połknie zawartość. Jakoś ich to zbliżyło. Poczuli się… swojsko? Przyjemnie? Naturalnie? W każdym razie powiedział to Krukowi. Powiedział, że jest śmiertelny. Ogromna, niebieska łza ześlizgnęła się z kruczego oka i pomknęła dalej, w górę, przez wiatr. Uśmiechnął się i przełknął ślinę. Zrobiło się bardzo cicho. I on, który tak umiłował życie, począł uczyć Kruka ascezy. Wstał z łóżka i oprowadził go raz jeszcze po swoim mieszkaniu pokazując, co gdzie się znajduje. Mówił teraz bardzo cicho, niemal szeptał. Kruk natomiast był oniemiały. Mówił o życiu, o tym jak je należy kochać. Że nie można w istocie swej, tam na samym dnie siebie, być zanadto ruchliwym. Że właśnie tam należy złożyć życie i otaczać troską jakby było jajkiem lub czymś równie delikatnym. Kruk rozumiał oczywiście, ale stać go było tylko na kiwanie głową, tak dalece w to, co się stało, nie wierzył. Po pewnym czasie, co do którego można się już mylić, przestali właściwie mówić. Pozostały im tylko gesty. Takie jak: pogodny uśmiech, wolne zmrużenie powiek, posunięcie stołu, jeśli stał drugiemu na drodze. I naprawdę, naprawdę nie było im za gorąco, ni zbyt zimno. A potem był obiad i żarli jak świnie.
Czołgał się. Z nudów, a nie dlatego, że się bawił w wojnę. Taki właśnie był: zazwyczaj normalny i bardzo correct, ale gdy nikt nie patrzył, to jakoś potrafił odnaleźć się. Choć oczywiście nuda była piekielna. Ha, kiedyś nawet postanowił, że się nie ruszy z miejsca, skoro nie ma dokąd iść, i stał tak, głupi, na środku pokoju przez dobry tydzień. No właśnie taki był. Ale miewał też dobre momenty. Kiedy słuchał muzyki. Właściwie to ona pozwoliła mu oswoić się z nudą. Cieszyć się nią, afirmować z narastającym podnieceniem, żeby tuż, tuż przed ostatecznym spełnieniem ponownie spaść na łeb na szyje, prosto w paradygmat czynności. Kakofonię kojarzył z brakiem rozwiązania, i dlatego ją właśnie traktował najczulej. Mimo to najbardziej ze wszystkiego lubił niezapowiedzianych gości. Któregoś razu na przykład zadzwonił dzwonek, a kiedy otworzył drzwi, ujrzał kogoś bardzo podobnego do kruka. Skojarzenia to rzecz gustu, nie są lepsze czy gorsze, należy zatem uwierzyć na słowo, gdy ktoś mówi, że gość przypomina kruka. Wspólna ucieczka jest dłuższa i trudniejsza niż w pojedynkę.
Siedzieli już drugi tydzień nie dowiedziawszy się o sobie niczego istotnego. Kruk pracował dorywczo, on pracował w banku, tak czy siak mieli czas, żeby siedzieć tam wspólnie. Choć to słowo może teraz znaczyć coś zupełnie innego. Na pewno odległość, która ich dzieliła, jakby tak wziąć centymetr i zmierzyć, była niewielka. Ale Kruk był zniszczony. Już nie wszystkie przyciski działały jak powinny. Najprawdopodobniej dlatego właśnie Kruk czuł się teraz lepiej od niego. Wypoczywał w tej nudzie widocznie. Bardzo źle to wyglądało i mogło naprawdę źle się skończyć, gdyby nie odezwał się dzwonek. Na jego twarzy pojawił się grymas, gdy musiał posunąć stół i podejść do drzwi, aby je otworzyć. Grymas był jeszcze większy, gdy okazało się, że nikogo za nimi nie ma. Prychnął i zrezygnowany wrócił na swoje miejsce, ale jaka zmiana zaszła już wtedy w Kruku. Witalność ptasia nań zstąpiła i bardzo nerwowo kręcił się na krześle. Nasz bohater pytająco uniósł lewą brew. I wtedy się zaczęło. Wtedy to z Kruka wyszło. Opowiadał mu o wielkim spisku, o hasłach i odzewach, o śledzeniu się wzajemnym, o pościgach, o stręczeniu i o kołataniu nerwów. Że to na pewno po niego był ten dzwonek, ostatni już z pewnością, no i co robić, co robić w związku z tym. Powiedział, że najważniejsze jest zachowanie spokoju, żeby nie wypaść z nadanej formy, nie pominąć niczego czym się jest w istocie, bo inaczej jako nowi, sami siebie nie znający, łatwym celem dla drapieżcy się stajemy. No taki właśnie był z niego numer. Choć nie było w tym złej woli, bo jak już sobie o czymś przypomniał, to nie wymigiwał się. Tak jak teraz. A potem Kruk na jego prośbę przebierał pazurami po szybie.
Oglądał film Hitchcocka, kiedy rozległ się dzwonek. Za drzwiami był ptak, który wszedł do środka. Bardzo dziwnie. Rozłożył ręce i powiedział, że sam nie wie gdzie go usadzić, bo nie ma się już czego chwycić w tym mieszkaniu. Ptak był szczerze zdezorientowany. Niepewnie zapytał, czy przypadkiem nie przypomina mu kruka, uwydatniając przy tej okazji klatkę piersiową, okulary i neseser, który trzymał w ręku. Nie myślał o tym wcześniej. Powiedział Krukowi (dajmy pokój, skoro sam się prosi), żeby się rozgościł, i z łaski swojej chwilę poczekał, bo musi tutaj trochę ogarnąć. Kruk się uśmiechnął i już chciał usiąść na fotelu, kiedy gospodarz uprzejmie zwrócił mu uwagę, że to jego miejsce i nie lubi jak inni z niego korzystają. A poza tym, lepiej by mu pomógł posprzątać, zanim już na dobre usiądzie. Kruk był zrozpaczony po tych sprzecznych komunikatach, ale poddał się woli gospodarza. Wziął miotłę i zamaszystymi ruchami przesuwał nią po podłodze. W owym czasie wywiązała się między nimi rozmowa. Kruk zachęcony opowiadał o tym, co w życiu robił, ale on nie do końca mu wierzył, odnosił nawet wrażenie, jakby Kruk pod niego trochę wymyślał te zajęcia. Był rzekomo bankierem, kelnerem, psychologiem, zawodowym amantem, elektrykiem, miał do czynienia z tajnymi agentami, komikiem, zaraz potem mnichem, aż w końcu był ścigany przez nieznane siły. Osobliwe stadło! Kruk zrozumiał, że nie wywarł zamierzonego wrażenia, i teraz zamiatając milczał. Milczenie to utrzymało się do wieczora, kiedy w mieszkaniu wysprzątanym na błysk, można było wreszcie usiąść. Zapytał Kruka w jakiej właściwie sprawie przychodzi i zdziwiło go, że dopiero teraz zadaje to pytanie. Kruk wymamrotał, że w żadnej sprawie, był zmęczony, a od szorowania podłogi zrobiły mu się odciski na palcach. Miał w sobie dostatecznie dużo empatii, by przyznać, że nawet jeśli jest to jakiś wariat, albo nie wiadomo kto, to i tak należy mu się odpoczynek za pomoc przy sprzątaniu. Po niedługiej, grzecznościowej rozmowie wstał i zaproponował, że pościeli Krukowi łóżko. Ptaszysko popatrzyło na niego smętnie i pokiwało z niedowierzaniem głową. Musiało być widocznie naprawdę zmęczone. Nie przedłużał zatem, umyli zęby, powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się. Miał bardzo przykry sen, z którego nie wszystko pamiętał. Śniło mu się, że jego rodzina zmarła, a on musi zrobić porządek w opustoszałym po nich domu. Wciąż jeszcze zamyślony, melancholijnie wstał z łóżka i przeszedł do drugiego pokoju. Okazało się, że Kruk znikł. Bardzo powoli, jak to miał w zwyczaju, posunął balkon i popatrzył na stół, by opierać się o niebo. A potem jękły głuche kamienie.
Gdyby mnie ktoś o to spytał, powiedziałabym, że latać.
11.2009 — 01.2010